Szaleństwo na punkcie Backstreet Boys czy N-Sync z lat dziewięćdziesiątych zostawiło po sobie pustkę.
Patrząc na BTS, aż dziw bierze, że nikt nie wpadł na to wcześniej — kolejny raz stworzyć muzyczny produkt, który estetycznie trafi w gusta najmłodszych grup wiekowych, nie zniechęcając przy tym stereotypowego “pana z taksówki”.
Tym właśnie jest grupa z Seulu — produktem i rozrywką, bardziej niż “po prostu” muzyką.
Solidna produkcja.
Widząc występ BTS na tegorocznym Grammy Awards, na pierwszy rzut oka można było odnieść wrażenie, że śmietanka tamtejszej sceny muzycznej darzy Koreańczyków szacunkiem z czystego snobizmu. Ot, podobnie, jak w przypadku zespołu Tame Impala, który wyrósł na maskotkę sceny trapowej, idole wybrali sobie ekstrawagancki obiekt westchnień, co by część tej ekstrawagancji gawiedź przypisała im samym.
Wystarczy, że sprawdzisz kilka numerów, by zrozumieć, że jest zupełnie odwrotnie. To Koreańczycy są tymi, od których ich starsi koledzy po fachu mogliby się zwyczajnie uczyć.
Przede wszystkim dlatego, że odtwarzając nowy utwór BTS, najczęściej nie wiesz, czego się spodziewać. Grupa ewidentnie bawi się muzyką, garściami czerpiąc inspirację z gatunków takich, jak trap czy house, by następnie przejść w melancholijny minimalizm gitar akustycznych i starego, dobrego pianina.
Zaskoczenia w ich przypadku są tak częste, że w gruncie rzeczy można nazwać je normą.
Jednym z flagowych tego przykładów jest No More Dream, gdzie charakterystyczna, analogowa linia basu przywodzi na myśl legendarny Wu-Tang Clan.
Masz wrażenie, że wraz z końcem intra, podkład runie brudną, piwniczną perkusją, niosąc ciężki wokal Method Mana.
Bawiąc się klasycznym cytatem — Method Mana nie ma, ale też jest… fajnie?
Oldschoolowy bas wspomagają w końcu trapowe clapy, po których swobodnie płynie siódemka z Seulu, kpiąc wręcz — zamierzenie lub nie, z wyrosłego w latach dziewięćdziesiątych, stereotypu gangsterskiego rapu.
Czy jest kiczowato? I owszem, jednak jeśli zaakceptujesz konwencję, pokochasz także kicz i przerysowanie, jako integralną część całości.
Król Popu z Korei.
Jak przy tym wszystkim wypada aktualnie scena w Stanach Zjednoczonych?
Niestety mizernie. Dobrnęliśmy do momentu, gdy gatunki muzyczne skleiły się w jedną, nijaką masę, a struktura produkowanych przemysłowo kawałków, zwyczajnie nudzi.
Nic więc dziwnego, że świat pokochał koreański zespół, gwarantujący niepewność co do tego, co będzie dalej.
A bariera językowa? BTS nie musi się nią martwić, ponieważ nie od dziś wiadomo, że teksty w amerykańskiej muzyce popularnej są niejako jedynie dodatkiem i elementem wzmacniającym rytmikę podkładu.
Zamierzony kicz.
To głównie ścieżki wokalne i przyklejony do nich, w pełni planowany kicz, czynią z Bangtan Sonyeondan boysband z krwi i kości.
Próżno szukać tutaj charakterystycznych barw głosów czy rockowych chrypek, jednak grupie nie da się odmówić schludności i faktu, że w swojej estetyce poruszają się nad wyraz swobodnie, korzystając z okazałego wachlarza intonacji.
Jeśli zaakceptujesz wysokie tony i przesadnie wymuskaną niekiedy manierę wokalistów, całość może przyjemnie zaskoczyć. A to podczas luźnej synkopy w pierwszej zwrotce Mic Drop, gdzie wokal idealnie uzupełnia agresywny, szarpany rytm, a to przy półszeptanych partiach w Fake Love.
Inny świat.
Wysiłek choreografów, scenografów, ekip kostiumowych i reżysera zasługuje na swój osobny akapit.
Wyżej wymienieni nadają teledyskom BTS rozmach, którego najprawdopodobniej nie ma dzisiaj nikt inny na świecie i robią to, czerpiąc z wielu różnych stylistyk.
Od bardzo prostych klipów tanecznych w stylu On czy Mic Drop, w którym jednak znalazło się miejsce na popisy montażysty, po Blood Sweat & Tears, gdzie chwytliwemu refrenowi, prócz schludnych scen w muzeum, towarzyszą odrealnione, oniryczne wręcz obrazki.
Przy tym, pod względem kolorystycznym, wszystko jest niezwykle spójne i nadaje BTS aurę grupy herosów, bardziej niż tak “po prostu” piosenkarzy.
Nie da się ukryć, że sukces Koreańczyków jest sukcesem całego sztabu ludzi i to sukcesem w pełni zasłużonym.
Mimo wszystko szalejąca moda na grupę zdaje się potwierdzać myśl, że “nie ma złej muzyki, tylko nieodpowiedni odbiorcy w nieodpowiednich czasach”.
Bo gdzie w tym wszystkim znaleźć miejsce na zadośćuczynienie artystom takim, jak Vanilla Ice i jemu podobni, którzy przez lata zbierali cięgi od sceny, właśnie za kiczowatą stylistykę?
[…] Poprzedni artykułBTS fenomen boysbandu z Korei […]